Spinning

Majówka ze spinningiem

reklama

To był maj…

Co prawda zupełnie nie wiedziałam czym pachnie  Saska Kępa i właściwie chyba nie chciałam poznawać jej zapachu, mając do wyboru coś zdecydowanie lepszego. Pierwszy dzień miesiąca przywitał mnie rzęsistym deszczem, zewsząd uderzała rozwijająca się z zaskakującą siłą zieleń. W myślach nuciłam coś o tym, że „oprócz błękitnego nieba…”, ale prawda była taka, że nawet gdyby spadł na mnie deszcz żab, to i tak pojawiłabym się tego dnia na rybach – bo chciałam.  Dłonie czekały tylko na moment, w którym zacisną się na nowym, cukierkowym kiju, który miałam w planach dzierżyć w nich jak najdroższe berło. Idealny kolor dla królowej łowiska – tylko o ironio ani ja nie miałam takich zapędów, bo bliżej mi do wiedźmy,  a i  miejsce  docelowe pozostawiało wiele do życzenia… 

Majówka ze spinningiem
pierwsze ryby na mikro jigi

Łowimy na rękodzieło

Moje zdolności organizacyjne są żadne, w związku z czym już pierwszego dnia tak wyczekiwanej majówki zaspałam. Szybko ogarnęłam kilka domowych spraw i mimo siąpiącego z nieba deszczu wyszłam z domu, by kilkanaście minut później znaleźć się w innym świecie. Skłamałabym mówiąc, że woda nie była mi wcześniej znana. Niejednokrotnie spędzałam czas w tym miejscu, jednak zawsze z perspektywy cichego obserwatora zaszytego z książką w ręce, będącego tłem dla pozostałych  łowiących.

Tym razem miałam się sprawdzić podwójnie. Weekendowy pierwszy raz z 210cm Delphin’em Queen był jednocześnie pierwszym razem bez gumy i stalki. Zabrałam ze sobą jedynie pudełeczko pełne skarbów – lżejszych i cięższych much i bliżej nieokreślonego w moim kobiecym ujęciu robactwa, stworzonego przez lokalnego wędkarskiego freak’a. Zresztą tego samego, za sprawą którego kij w dłoniach zaczął mi dawać  dziką satysfakcję.

Początkowo chciałam się jedynie oswoić z nowym sprzętem, bo nigdy wcześniej nie przyszło mi korzystać z tak delikatnego w moim odczuciu zestawu. Od strony wizualnej przynęty  zadowoliły mnie w 100%, pozostało je przełowić i sprawdzi,  jak zachowują się one w wodzie, a przede wszystkim jak bardzo są „łowne”.

Jestem typem człowieka, który do każdej historii potrafi sobie stworzyć problem i dokładnie tak było również tym razem. Zanim zawiązałam pierwszy z okazów, przerobiłam w głowie masę  dramatycznych scenariuszy, łącznie z tym, że nie dorzucę muchy do wody, a zdążę ją stracić na którymś z pobliskich drzew. Zwłaszcza, że wiatr nie miał zamiaru mnie oszczędzać, a waga moich przynęt oscylowała pomiędzy 0,8-1,5g.

Majówka ze spinningiem
łowimy na mikro jigi

Po pierwszym udanym rzucie nabrałam odrobinę śmiałości… i rozpoczęłam swoją przygodę. Miejsce, w które się udałam, to zbiornik powyrobiskowy, zarybiony kilka lat temu m.in szczupakiem, karasiem, okoniem, linem czy wzdręgą. Oczywiście w planach miałam dobranie się do mniejszych osobników, bo i strach o kij był spory. Największym problemem było znalezienie odpowiedniego zejścia do wody, bo po porannych opadach strome, trawiaste brzegi momentami zdawały się być pułapką bez wyjścia.

Po zapoznaniu się z terenem udało mi się znaleźć trzy miejsca, w których ryzyko zaczepu o zwisające gałęzie było minimalne, a w wodzie nie było widać zbyt wielu roślin i zeszłorocznych połamanych trzcin. Jedno z nich wychodziło na sam środek stawu  i z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że w ogóle nie było udaną opcją, bo tam nie czekało na mnie nic. Ale jak to mówią, człowiek uczy się na błędach – wiedźma czasami też. Ostatecznie to dwa pozostałe, skrajne, znajdujące się w zatoczkach okazały się ciekawym urozmaiceniem.

Majówka ze spinningiem
mikro jig

Nie mogę powiedzieć, że praca z tak subtelną wędką była specjalnie łatwa przy wspomnianych warunkach atmosferycznych. Jednak  szeptane do ryb ciche „hokus pokus” okazało się na tyle skuteczne, że po kilku rzutach na haczyku zagościła piękna wzdręga skuszona ukręconą na haczyku w roz. 10 muchą z fioletowej mielonki do nimf, z flashem za wolframową główką ułożonym na kształt kołnierza.

Moje chmurne, wiedźmie oblicze pojaśniało, a nawet pojawił się jakiś zalążek uśmiechu będącego objawem radości, pomieszanej jednak z  dużą dozą niepewności czy to aby nie przypadek. Może biedna ryba wyczuła moją  wędkarską desperację? Miałam się już oddać pesymistycznym rozważaniom, gdy na haczyku pojawiła się kolejna ryba. Wersje z „przypadkiem” musiałam odrzucić, a jedynym zmartwieniem jakie mi pozostało była myśl o wydostaniu się z błotnego potrzasku.

Nie wiem czy wszystkie kobiety tak mają, ale o ile w domu cenię sobie względny porządek, o tyle na rybach jestem chodzącym chaosem. Coś gdzieś mam… z reguły pochowane po licznych kieszeniach. Wygrzebałam ponownie zawartość jednej z nich i tym razem zdecydowałam się na zmianę. W ręce wpadł mi większy pod względem upierzenia okaz, w kolorze głębokiego fioletu, bez specjalnych udziwnień. Największa różnica tkwiła w długości piór. Ze względu na większą wagę przynętą tą miałam możliwość rzucić nieco dalej, ale wymuszała na mnie szybsze i intensywniejsze ruchy, na które w niedługim czasie skusił się szczupak. Przyznam szczerze, że takiego rozwoju sytuacji nie zakładałam, zwłaszcza że nie byłam jedyną osobą chodzącą ze spinningiem wokół zbiornika. Z trybu baby histeryczki musiałam się szybko przełączyć na bycie silną i niezależną kobietą, która ze swoją delikatną wędką i nawiniętą żyłką 0,14, porwała się na próby jego wyjęcia z wody, jak z motyką na słońce. Cóż, efekt był właściwie podobny, bo ostatecznie w przybrzeżnych szuwarach zobaczyłam tylko jak niespełna 50cm osobnik odpływa z moją barwną muchą w siną dal…  

Po tej krótkiej i burzliwej relacji ze szczupakiem wiem, że z tej mąki zwyczajnie nie byłoby chleba. Czasami szczypta soli za dużo zbyt mocno definiuje smak…Marzyło mi się więcej, ale kreując swoje wędkarskie pragnienia nie doprecyzowałam, że chodzi o ilość, nie rozmiar. Mimo to jeden dzień majówki zakończyłam z poczuciem spełnienia. I z rosnącą potrzebą szybkiej i równie owocnej powtórki. Co nastąpiło  zresztą właściwie kilkanaście godzin później, tak silne było to zapotrzebowanie. 

Kolejnego dnia z premedytacją dałam się  uwieść ryżej wariacji Muddler Minnow, czyli muchy wykonanej z sarniej sierści. Och, co to była za piękność, z jaką finezją poruszała się w wodzie… Takich ruchów zdecydowanie mogłam jej w tym środowisku pozazdrościć, bo sama niestety nie potrafię pływać, a co dopiero powiedzieć, że mogłabym to robić z gracją… Ruda kupiła nie tylko moje serce. Już przy pierwszym rzucie na spokojną wodę,  skusił się na nią pewien nieco wątły posturą, pasiasty „mężczyzna”. Jednak trzeba mu przyznać, że o miłość swojego życia walczył dzielnie i niestrudzenie, chociaż tylko przez  krótką chwilę..

Co innego wzdręgi… Te równie mocno poddały się urokowi zgrabnej sarny, jednak zdecydowanie z większą siłą próbowały wyrwać ją z moich rąk podszarpując z determinacją na boki, z nadzieją uwolnienia. Nastawiałam się  na nieco dłuższą walkę, ale omamione urokiem szybko dawały się niepostrzeżenie podejść. Ostatecznie piękny twór zakończył swój żywot jakżeby inaczej – znowu za sprawą kolejnego szczupaka. Zdecydowanie z tymi zachłannymi panami mam  już na pieńku. Niby rozumiem chęć posiadania, ale żeby tak delikatnej kobiecie… siłą…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *