Relacje z nad wodySpławik

Łowienie batem

reklama

Widocznie czasami do niektórych metod trzeba zwyczajnie dojrzeć. Dość długo opierałam się łowieniu na bat. Przerażała mnie długość posiadanego wędziska tj. Jaxon Zaffira – w moim przypadku 6m , a dokładniej sprawne manewrowanie nim podczas ewentualnego holu. Początkowo sprawiało mi to ogromne trudności, chociaż już nawet podczas pierwszego razu z tym kijem w ręce, miałam możliwość zmierzyć się z całkiem konkretnym karasiem. Doszłam jednak wtedy do wniosku, że albo nie jest to metoda dla mnie albo zwyczajnie nie z wykorzystaniem aż takiej długości. Kolejne próby podejmowałam, odejmując od tej wersji z reguły dwa ostatnie składy. Było mi dzięki temu zdecydowanie łatwiej opanować umiejętność poruszania się w ramach stanowiska. Skrócony bat wiązał się jednak z niewielką odległością od brzegu do wyeksplorowania, a tym samym na moim haczyku pojawiały się liczne gatunki, jednak zupełnie nieokazałe pod względem rozmiaru. I chociaż egzemplarze te sprawiały mi ogromną radość podczas łowienia, to jednak z czasem poczułam apetyt na więcej i więcej…

Kolejna próba

Postanowiłam na nowo zmierzyć się z pełną wersją kija, o którym wspominałam. Wybrałam jedno z lepiej znanych mi łowisk, gdzieś na uboczu, które gwarantowało mi ciszę i brak postronnych osób. Miałam świadomość, że moje początki byłyby dla wprawnych wędkarzy zupełnie niezłą komedią, więc… Osobiście było to dla mnie ważne jeszcze z jednego powodu- lubię powoli oswajać się z możliwościami swojego sprzętu i obserwować jego zachowanie w różnych warunkach.

Chyba właśnie perspektywa zachodzenia tak wielu zmiennych sprawia, że zainteresowałam się wędkarstwem. Na łowisku pojawiałam się regularnie, korzystając za każdym razem z tej samej zanęty – Match Pro Top Class leszcz i gliny dedykowanej, co prawda do połowu na rzece, czyli do wody o silnym uciągu, jednak mocno wiążącej. Zestawienie to dało mi cały przekrój możliwości, a jedyną zmienną były zestawy przygotowane na różnych spławikach – zaczynając od 0,75g a kończąc na 1g. Wynikało to wyłącznie z chęci mojego zapoznania się zarówno z ich, jak i moimi możliwościami.

Łowienie batem

Przez pierwsze 1-2 dni nie mogłam narzekać na złowione ilości, nawet podczas krótkich pobytów nad wodą. Właściwie co rzut na haczyku lądował kolejny okruszek, a wśród nich pojawiały się m.in. karpie, karasie, płotki, liny czy kiełbie. Lubię, gdy coś się dzieje, a jeszcze bardziej, gdy dzieje się zupełnie niespodziewanie. W jedno z naprawdę gorących popołudni, a właściwie wieczorów, na chwilę przed zmierzchem, brania ustały niemal zupełnie. Jasnym było dla mnie, że z ukrycia w gęstych roślinnych zaroślach wyruszyły na żer większe osobniki. W odstępie zaledwie kilkunastu minut miałam możliwość zmierzenia się z trzema większymi rybami, chociaż pierwsza potraktowała mnie wyjątkowo łagodnie, to każda kolejna ryba walczyła coraz mocniej. Czym innym jest poczuć taką moc na wędce z kołowrotkiem, gdzie można pomanewrować jeszcze z żyłką i zapewnieniem swobody, a czym innym na bacie, który wprowadza jednak spore ograniczenia. Każde gwałtowniejsze ruchy ryby mogły się okazać decydujące i zamiast wędkarskiego spełnienia mogłam poczuć gorzki smak rozczarowania.

Łowienie batem

Mała, wielka zmiana

Nieustannie podkreślam, że jestem szczęściarą, bo w chwili zapotrzebowania trafiłam na ludzi, którzy mają ogromne serce do tego, co robią – potrafią prowadzić długie i efektowne rozmowy z rybami. Dla jednych wędkarstwo to wyłącznie „łowienie” i pogoń za statystykami. Są jednak tacy, którzy od lat poświęcają czas na zrozumienie tego, co przyciąga ryby ku konkretnej przynęcie, co warunkuje ich zwiększone żerowanie albo odwrotnie, co sprawia, że zupełnie nie biorą. Masa w tym wszystkim niuansów, które z przyjemnością obserwuję, a z każdym kolejnym dniem nad wodą coraz intensywniej odkrywam i staram sobie usystematyzować. Wbrew pozorom wędkarstwo wymaga opracowania konkretnych strategii, o czym sama bardzo długo nie miałam pojęcia, wrzucając wszystko do jednego worka zwanego przypadkiem.

Bat w dłoniach zaczął mi sprawiać radość, chociaż te 6 metrów i potrzeba współdzielenia go niekiedy z kimś innym były delikatnym utrudnieniem. Wtedy otrzymałam możliwość sprawdzenia się na nowym, tak innym od dotychczasowego wędzisku. Mikado MFT Pole, to nieco krótszy od poprzednika, bo 5 m kij. Różnica była zauważalna, a właściwie wyczuwalna, w momencie wzięcia go w ręce. Waga Jaxona to aż 460g, podczas gdy nowy egzemplarz to ledwie 199g, a nawet w wersji 6-metrowej byłoby to niemal o połowę mniej. Już po rozłożeniu i w trakcie pracy na wodzie mojej uwadze nie umknął fakt, że jest też bardziej elastyczny, a brania są zdecydowanie bardziej wyczuwalne. Właściwie jedynym plusem poprzedniego kija okazała się długość…po złożeniu.

Łowienie batem

Sprawdzając swoje możliwości…

Sporo we mnie przeciwności, bo z jednej strony mam potrzebę dobrego i szczegółowego zapoznania się z tym, co oferują mi nowe wędkarskie gadżety, a z drugiej chciałabym wszystko „na już”. Przez złe dobranie rozmiaru łącznika w trakcie zakupów, musiałam poczekać na możliwość sprawdzenia Mikado nad wodą całe dwa dni. Długie dwa dni! Wyszło mi to jednak na dobre, bo w tzw. międzyczasie była okazja przygotowania kolejnych zestawów.

Łowisko przywitało mnie kolejnym parnym popołudniem. To samo miejsce, bo wiedziałam orientacyjnie, czego mogę się spodziewać, a miałam w sobie całą masę obaw o to, by nie uszkodzić nowej zabawki. W chwilę po zanęceniu na kiju zaczęły się pojawiać pierwsze małe sztuki, ale tym razem wyglądało to na prawdziwą walkę, bo wędzisko gwałtownie i nad wyraz efektownie reagowało na ruch. Spora elastyczność sprawiała, że nawet maluchy zapowiadały się sporymi okazami, chociaż wagowo nie były właściwie wcale odczuwalne. W związku z tym byłam ciekawa, jak będzie to wyglądało w przypadku większej ryby, i czy będę miała w sobie tylko spokoju, by móc ją doholować do brzegu bez uszczerbku i dla niej i dla wędki.
Jedni nazywają to intuicją, inni mówią, że jest efektem skrupulatnych obserwacji wody i pewnie zarówno jedni, jak i drudzy mają rację.

Przeczucie podpowiadało mi, że dziwna głucha cisza, która nastała właśnie w wybranych przeze mnie zaroślach, zwiastuje coś ciekawego. Chyba w tym wszystkim moment oczekiwania jest właśnie siłą napędową. Powoli pojawia się zwątpienie, aż tu nagle spławik zaczyna rytmicznie drgać. Może niewielkie osobniki obijają się o niego, a może coś większego delikatnie bada przynętę. U mnie każdego dnia były to białe robaki, a w tym konkretnym przypadku, który miał dopiero nadejść, były one już wątpliwej świeżości. I tu kolejny aspekt do przemyślenia: czy ich stan nie miał wpływu, bo ryby brały, czy brały właśnie dlatego, że miał? Może z czasem sama dojdę do odpowiednich wniosków i uzyskam tym samym odpowiedź na nurtujące mnie pytanie.

Łowienie batem

Kilkukrotnie coś ewidentnie robiło podchody, bawiąc się ze mną niczym w kotka i myszkę. Przez chwilę myślałam, że to tak niewielka rybka, która nie jest w stanie połknąć robaka, a delikatne ruchy spławika to efekt jego „naciągania”. Kilka chwil później moje przypuszczenia zostały dość gwałtownie zweryfikowane. Wiedziałam już, że to coś większego. Gwałtowne pociągnięcia i liczne próby ucieczki w zarośla dostarczyły mi sporych emocji. Nie mogę powiedzieć, żebym w całkowitym spokoju oczekiwała z podbierakiem na brzegu, bo jednak przypon 0,10 i haczyk w rozmiarze 14 pozbawiały nieco złudzeń, że ta walka może być dla mnie wygrana.

Piękna wzdręga dała mi się jednak w końcu odkryć i nacieszyć. O ile przy spinningu miałam możliwość bliższego poznania się z tymi rybami, o tyle tak dużej i intensywnie wybarwionej jeszcze nie widziałam. Zaskakującym odkryciem, jako dla początkującej, było dla mnie to, że tak mocno mogą się między sobą różnić okazy tego samego gatunku, w zależności od wody, w której żyją. Mam nadzieję, że to zaledwie przedsmak tego, co czeka mnie w trakcie dalszego odkrywania kolejnych łowisk z batem w dłoni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *