A gdyby tak…
Poniedziałkowe popołudnia mają swój niewątpliwy urok. Zdecydowanie większy, gdy po pracy można chociaż na chwilę wyskoczyć nad pobliską wodę i zmierzyć się z jej dobrostanem. Cenię sobie zaciszne miejsca, w których można schować się przed ludźmi i w samotności celebrować chwilę sam na sam z wędką. Idealnie, gdy w pobliżu znajdują się podobne miejscówki, takie gdzie jedynym problemem jest, by nie zatracić się zupełnie w czasie. Życiowe doświadczenie podpowiada mi, że nawet najbardziej oddany sprawie wędkarz, musi się czasami pojawić w domu – chociażby po prowiant, by móc w spokoju przetrwać kolejne godziny zasiadki.
Jednak, gdy ten aspekt mamy już opanowany, ale niestety w pobliżu nie sposób znaleźć ustronnego miejsca do tego, żeby oddawać się wędkarskim przyjemnościom, warto z bliska przyjrzeć się tzw. „komercji”.
Nie taka straszna, jak ją malują…
Zauważyłam, że słowo to wśród wędkujących wywołuje skrajne emocje. I tu podtrzymuję zdanie, że jednak pierwszy dzień tygodnia to jeden z lepszych momentów na rozpoznanie, jeśli właściwie niespecjalnie lubi się ludzi albo nie lubi się ich wcale.
Trochę ciężko wypowiedzieć mi się w temacie tego, jak to wygląda z perspektywy ryb, ale pewnie zauważalne jest dla nich, że „z nieba” jedzenie nie sypie się tak często i intensywnie, jak to miało miejsce w przeciągu ostatnich 2-3 dni. Może czują potrzebę najeść się „na zaś”, a może po weekendowych walkach zwyczajnie potrzebują przyjąć kolejną energetyczną dawkę, dzięki czemu to co wpada do wody staje się atrakcyjne. Bez względu na pobudki, istotne z perspektywy wędkarza jest to, że biorą. A co i komu, to już odrębna kwestia…
Poznajmy się lepiej
Jeszcze kilka lat temu rękami i nogami zapierałam się przed wizytą na prywatnych łowiskach, błędnie myśląc, że złowienie ryby w takich okolicznościach to żaden wyczyn. Właściwie same pchają się na kij. Dokładniejsze zapoznanie z pobliskim zbiornikiem, liczne wieczory spędzone nad wodą i podpatrywanie innych podczas oczekiwań na rybę życia sprawiły, że zmieniłam diametralnie swoje podejście.
Oczywiście woda wodzie nie równa i łowiska pod tym względem również mogą być mocno zróżnicowane. Może gdzieś w Polsce są takie zbiorniki na których każdy rzut = ryba, ale szczęśliwie nie tutaj, gdzie miałam okazję zacząć się wędkarsko odkrywać.
Małymi krokami
Cały urok tkwi w tym, żeby daną wodę „otworzyć” i poznać jej tajemnice: zarówno te małe jak i te duże. Ja do odkrycia tej miejscowej- „Nad stawami”- przybliżyłam się jedynie o krok.
Właściwie zaledwie musnęłam wargami jej ponętnego oblicza, przez co wzrosła moja ochota na dalsze jej penetrowanie. Łowisko, o którym wspominam to około 8ha powierzchni, stworzone w wyniku połączenia dwóch stawów, na obszarze których wyznaczonych jest obecnie 17 samodzielnych stanowisk, zapewniających użytkownikom komfort łowienia. Znajdziemy tu miejsca osłonięte i wyeksponowane, dające całe spektrum możliwości niemal dla wszystkich pasjonatów. Głębiny i wypłycenia przypominają o pierwotnym przeznaczeniu – miejscu wyrobiskowym – całość stworzona została na podwalinach dawnej żwirowni. Przez kilkanaście lat przestrzeń ta ewoluowała, dzięki czemu w chwili obecnej można się tam cieszyć zarówno małymi jak i naprawdę robiącymi wrażenie swoim rozmiarem okazami. W głębinach skrywają się m.in amury, karpie, jesiotry, szczupaki czy sumy, a także „drobnica” i to z myślą o niej udałam się pełna zapału nad wodę w poszukiwaniu swojego szczęścia.
Podejście taktyczne
Standardowo kolejny raz towarzyszem mojej wyprawy była, dotychczas niezawodna, różowa królowa Delphin Queen 2-10g; 210cm, której asystowały pierzaste piękności- dzieło zaprzyjaźnionych rąk. Po przyjeździe w miejsce docelowe skierowałam się w „swoją” z reguły spokojną, i bez wątpienia urokliwą, zatoczkę, jednak dla utrudnienia otoczoną z dwóch stron opadającymi nad wodę krzewami. Początkowo miejsce to miało być schronieniem dla ryb w czasie tarła. Pozostałością po tym są rozmyślnie zanurzone pod jednym z brzegów konary drzew, tworzące naturalną barierę przed większym drapieżnikiem. Obecnie dostarczające dodatkowych wrażeń podczas łowienia – stąd tak liczne zaczepy. Na szczęście tylko ten fragment zbiornika jest takim wyzwaniem.
A dalej…
Tym razem silny wiatr powodował, że woda w zatoczce była w nieustannym ruchu. Pod przeciwległym brzegiem zdawała się wpływać i szukać spokoju między nachylającymi się ku niej gałęziami, a na brzegu z mojej strony „szukała” drogi powrotnej. Pewnym było więc dla mnie, że lekka przynęta tym razem nie spełni swojego zadania zwłaszcza, że dodatkowo silne podmuchy uniemożliwiały mi celne i dalekie rzuty. A nad tymi powinnam jeszcze popracować nawet przy sprzyjających warunkach pogodowych.
Zdecydowałam się na przynętową hybrydę. Połączenie muchy z gumą w dość popularnym kolorze motor oil o wadze 1.1g, chociaż nie bez obaw, bo w związku z ruchem przy dnie woda była mocno mętna. Kilka rzutów „na rozpoznanie” uspokoiło mnie w kwestii jej widoczności dla ryb.
Tym razem wyzbyłam się swojego, nabytego przy cięższym spinningu, odruchu rzucania i szybkiego zwijania, wiedząc że muszę jej dać pracować w mocnym nurcie. Delikatne, regularne podbijanie zaowocowało pierwszą rybą na kiju, a na mojej twarzy zagościł szczery uśmiech. Co więcej odkryłam, że te nieco bardziej ekstremalne warunki zupełnie mi odpowiadają, i pomimo kolejnych nadchodzących fal byłam w stanie wyczuć następujące po sobie brania. Pomocne okazało się samo wędzisko, dość sztywne, a jednak dobrze oddające nawet delikatne, ledwie pulsujące ruchy na haczyku, i mimo to wykluczające „fałszywe” brania spowodowane wspomnianym podwodnym ruchem.
Gumowa pokusicielka
Chociaż mój pobyt tym razem był zdecydowanie ledwie chwilowym wypadem, to przez niespełna godzinę relaksu na haczyku znalazło się 7 ryb: tym razem mucha skusiła jednego, niestety niezbyt okazałego okonia i 6 całkiem pokaźnych wzdręg. W przypadku dwóch z nich rozmiar był dla mnie naprawdę satysfakcjonujący, biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że wciąż oswajam się z żyłką 0,14. Hol dostarczył mi sporo emocji, a walka z największą z ryb okazała się wręcz wyczerpująca (myślę, że dla każdej ze stron), bo jednocześnie zależało mi i na rybie i na uwiązanej na końcu przynęcie. I zupełnie nie wiem, jak poradziłabym sobie ze stratą ich obu 😉 Udało się jednak bezstratnie doprowadzić sprawę do końca. Jednak ten konkretny, łowny okaz w późniejszym czasie zakończył swój żywot w jednej z znajdujących się w głębinach pułapek – zatopionej gałęzi – ale to już zalążek na kolejną historię.
Komercja ma swoich zwolenników i przeciwników, może się jednak okazać naprawdę ciekawym rozwiązaniem, zwłaszcza gdy nie jesteśmy przekonani z czym chcemy się danego dnia zmierzyć. To jedna z ciekawszych opcji na dłuższe zasiadki, o ile nie przeszkadza nam „dzielenie się” wodą z innymi zainteresowanymi skutecznym połowem wędkarzami.
Przed przyjazdem na łowisko warto też zapoznać się bliżej z jego regulaminem. A całkiem przyjemnie byłoby, gdybyśmy już korzystając z uroków danego terenu, robili to z poszanowaniem prywatności współkorzystających. Dla wielu te kilka chwil z wędką w ręce jest jedynym momentem wytchnienia i spokoju w ciągu tygodnia pracy, którego nie ma potrzeby niepotrzebnie zakłócać krzykiem czy głośną muzyką.