Czasami czuję silną potrzebę zrealizowania swojego pomysłu i zupełnie nie zwracam uwagi na okoliczności. Tak właśnie było w niedzielny poranek, a właściwie jeszcze sobotnie popołudnie, gdy postanowiłam, że kolejny dzień spędzę z batem w dłoni, a nie jak to ostatnio miało miejsce, ze spinningiem. Dodatkowo wiedziona ciekawością nastawiłam się na samodzielne przygotowanie zanęty. Przeczytałam masę wpisów na forach tematycznych, posiłkowałam się znalezionymi w sieci artykułami i na bazie zebranej wiedzy postanowiłam spróbować się w nowej roli. Oczywiście przygotowałam sobie w ramach podpowiedzi kilka gotowych (podobno sprawdzonych) przepisów, ale nie oszukujmy się, jako kobieta musiałam dodać co nieco od siebie, bo zwyczajnie nie dałoby mi to spokoju. Uważam, że eksperymenty są naprawdę dobrym doświadczeniem a w ten sposób będę mogła sama przekonać o tym, na co kuszą się konkretne gatunki. A może właściwie czego unikają… Nikt przecież nie powiedział, że wraz z moimi chęciami pojawią się jakiekolwiek efekty.
Nastawiłam się mocno (i może zbyt ambitnie) na to, że przyciągnę swoją mieszanką głównie płocie.
Zanim jednak przyszło mi się sprawdzić w tej kwestii, musiałam zmierzyć się z pogodą, bo niedziela przywitała mnie silnymi porywami wiatru. W normalnych okolicznościach odpuściłabym sobie zupełne pobyt nad wodą, ale ciekawość rządzi się jednak swoimi prawami.
Na początku…
Przed wyjazdem musiałam jednak przemyśleć kwestię składników i proporcji. Odkurzyłam dawno nieużywany młynek i zabrałam się do pracy. Wędkarska alchemia mocno mi się spodobała, jednak przyznaję, że swoją pierwszą mieszankę zrobiłam dość ubogą. Zdecydowałam, że przygotuję około 1kg zanęty z czego połowę miała stanowić bułka tarta. Czytałam sporo opinii dotyczących jej zachowania się w wodzie i nawet przez chwilę wahałam się nad wyborem płatków owsianych, jednak postanowiłam ostatecznie być wierna swojej pierwszej myśli.
W jesienne, chłodne dni ryby podobno omijają jasne pokarmy z obawy, że zostaną szybko zauważone przez drapieżniki. Ile w tym prawdy – jeszcze nie wiem. Postanowiłam jednak już na wstępie wyeliminować ewentualny błąd i przyciemnić całość zmielonym siemieniem lnianym. Dodatkowym aspektem przemawiającym za jego użyciem był fakt, że po zamoczeniu wytwarzający się z nasion lnu śluz miał być dodatkowym spoiwem. Jako element aromatyczny, wabiący przynajmniej w teorii właśnie ten konkretny gatunek, wybrałam kminek. Kupiłam wersję ziarnistą, nie chcąc go zupełnie rozdrabniać. Zależało mi na tym, by w mojej samodzielnie przygotowywanej zanęcie widoczne były też grubsze frakcje. Ponieważ wciąż wydawała mi się zbyt jasna, nieco z potrzeby chwili zdecydowałam się dodać do niej odrobinę surowego kakao, mając nadzieję, że jednak aromat kminku wybije się „ponad”. Ostatecznie całość uzupełniłam przetartą z grubsza ziemią. Niestety nie posiadałam w swoich zasobach nic dedykowanego i przy całości kierowałam się wyłącznie swoją intuicją. Polecanego do zastosowania bentonitu oczywiście też zabrakło, jednak czy całość na tym ucierpiała? Hm… nie wydaje mi się.
Czas na testy
Zanim zdecydowałam się na zamoczenie mieszanki i stworzenie z niej kul zanętowych odsypałam z całości niewielką część i postanowiłam poddać ją testom. Już na etapie formowania kuli zauważyłam, że całkiem przyjemnie mi się z nią pracuje. Całość była dość plastyczna, nie osypywała się. Jednak to, że rokowała nadzwyczaj dobrze nie gwarantowało mi przecież powodzenia w łowieniu. Stworzoną kulę testową wrzuciłam do słoika wypełnionego wodą i zaczęłam obserwować jej zachowanie. Przyznam szczerze, że początkowo pracowała naprawdę powoli. Widać było, że pojedyncze elementy oddzielają się od całości, jednak był to dla mnie proces zbyt wolny i nużący, bym mogła mu dać czas spokojnie się rozwinąć. Gdy mniej więcej po 7 minutach średnica kuli zmniejszyła się o około 1 cm, postanowiłam zamieszać intensywnie wodą. Działanie to sprawiło, że słoik wypełnił się chmurą drobin, ale część kuli wciąż trwała niewzruszenie przy dnie naczynia. Doszłam po tym do wniosku, że właściwie nie mam już nic do stracenia. Zwilżyłam pozostały materiał i jeszcze przed wyjazdem na łowisko, z połowy utworzyłam kilka mniejszych kul, zostawiając resztę na dalszy etap.
A nad wodą…
Miejsce, jakie tym razem wybrałam, kolejny raz było zbiornikiem powyrobiskowym, jednak fragmentami z mocno mulastym dnem. W związku z tym miałam spore obawy, czy poradzę sobie w trakcie, bo bądźmy szczerzy, nie jestem jeszcze mistrzem gruntowania, a dodatkowo miałam łowić na samodzielnie przygotowanym zestawie, który wymagał też sprawdzenia. Co prawda przy każdej z czynności kierowałam się wskazówkami przekazanymi mi przez biegłych w tej kwestii, jednak nawet znając teorię, w przypadku praktyki mogłam odbić się od ściany. A mały błąd mógł przecież zaważyć o mojej wędkarskiej skuteczności lub jej zupełnym braku. Zdecydowałam się kolejny raz postawić na spławik 0,80g z wykorzystaniem żyłki głównej 0,12 , przyponu 0,10 oraz haczyka w roz.16 Z perspektywy czasu myślę, że mój wybór był podyktowany niebywałą wiarą w siebie, chociaż właściwie nie była ona niczym uzasadniona. Miałam jednak cichą nadzieję, że na moim bacie zagości tego dnia chociaż jedna ryba.
…czas na jakąś akcję
Po przygotowaniu stanowiska uświadomiłam sobie, że zdecydowanie nie była to pogoda na ten rodzaj rekreacji. Z trudem utrzymywałam w dłoniach 5m bat, a próba zarzucania nim i trafiania w jeden obrany punkt kosztowała mnie masę wysiłku. Czasami upór jest jednak czynnikiem silnie motywującym i ostatecznie nie bez przeszkód, ale udało mi się w końcu to, na co tak bardzo liczyłam. Ryby chyba wyczuły moją wewnętrzną determinację i szczęśliwie zaczęły ze mną współpracować. I mnie i im pomagała świadomość, że każda szczęśliwie wracała do wody, a białe robaki okazywały się być naprawdę kuszące.
Królową łowiska nie zostałam, bo ostatecznie na moim koncie uplasowało się 36 ryb złowionych w nieco ponad 2,5h. Zanęta zadziałała, chociaż chyba nie do końca tak jak bym tego chciała. W całym zestawieniu trafiło mi się tylko 9 płoci, kilka karasi, zaplątało się nawet dwa, niewielkich rozmiarów karpiki, ale niedziela była dniem kiełbia. Podczas swoich zmagań wyjęłam 18 ledwie kilkucentymetrowych, ale jakże pięknych od strony wizualnej okazów. Zawsze zachwycam się ich wrodzonym urokiem.
Podsumowując
Chociaż duże płocie jakoś mnie ominęły, nie rozpatruję tego wyjazdu jako wędkarskiej porażki. Zarówno podbierak jak i mata były w użyciu, a ja miałam dziką satysfakcję z tego, że coś w zakamarkach zbiornika jednak się dzieje. Oczywiście mam świadomość, że mogło to wyglądać znacznie lepiej, ale cóż, każdy przecież jakoś zaczynał. Samodzielna praca od etapu mieszania potencjalnej zanęty bardzo przypadła mi do gustu i myślę, że jeszcze nie raz podejmę kolejne próby. Muszę jednak poświęcić więcej czasu na rozpracowanie samego zbiornika, by móc prawidłowo ocenić jak po podaniu kule zanętowe zachowują się w stojącej, a jednak nieustannie pracującej wodzie. Zaskakującym odkryciem było dla mnie jak wiele czynników oddziałuje na to, co dzieje się w łowisku. Ciekawa jestem, jak rozwinęłaby się dalej ta zasiadka, gdyby tylko pogoda była nieco bardziej sprzyjająca. Zagadką pozostanie, czy gdybym spędziła tam jeszcze godzinę lub dwie pojawiłoby się coś nieco większego…