Latem 2006 roku, pojawiłem się nad Parsętą i pierwszy raz miałem nadzieję złowić troć. W głowie przypomniałem sobie, wykute „na blachę” teksty z periodyków i książek wędkarskich, o łowieniu srebrniaków i keltów. Teoretycznie więc byłem przygotowany. Sprzętowo było nieco gorzej, ale za to udało mi się kupić kilka karlinek, które zdecydowanie wzmacniały moją wiarę w spotkanie z królową pomorskich rzek. Nie złowiłem wtedy troci. Nie złowiłem wtedy nic. Pogryzły mnie za to komary, karlinki urwałem w kilku pierwszych rzutach, ale naprawdę pokonany poczułem się dopiero, kiedy spadłem ze skarpy i zawisłem w gęstwinie jeżyn oraz powoi, centymetry nad wodą. Przygodę z tej wyprawy wspominam do dziś. Podobnie jak tę, kiedy w końcu złowiłem swoją pierwszą salmo trutta m. trutta.
Była Drwęca
Czas mijał i w 2010 roku nastąpiła trzecia moja trociowa eskapada na północ Polski zimą, a czwarta wliczając tą pierwszą, która miała miejsce latem. W poprzednich sezonach próbowaliśmy, z jednym dobrym Kumplem, dobrać się do ryb z Drwęcy. Nasze wyprawy kończyły się fiaskiem. Widzieliśmy ryby spławiające się, złowione przez innych wędkarzy, mieliśmy brania, te serio i te domniemane. Łowiliśmy w warunkach idealnych, jak i w bardzo surowych, kiedy temperatury powietrza spadały poniżej -20 stopni Celcjusza, rzeką płynął śryż, a brzegi były skute lodowymi nawisami. Urywaliśmy przynęty, wpadaliśmy do wody, na ognisku piekliśmy kiełbasę i suszyliśmy skarpety. Ktoś miał termos z gorącą herbatą, ktoś inny piersiówkę z magicznym eliksirem. Nic nie złowiliśmy, ale nie zrażaliśmy się, bo byliśmy świadomi, że ten „większy pstrąg” to trudna do złowienia, ale też niestety, w dalszym ciągu, rzadka ryba.
Była Słupia…
Tego roku wyjechaliśmy w nocy, z pierwszego na drugiego stycznia, żeby spędzić na Pomorzu trzy dni, próbując złowić troć lub łososia. Chcieliśmy też spróbować czegoś nowego, czegoś innego, dlatego tym razem naszym celem, na pierwsze dwa dni była Słupia, a na trzeci… może Łeba, może Łupawa? Decyzję zostawiliśmy sobie na ostatnią chwilę, a nuż wywiad zadziała i podpowie gdzie szanse będą większe. Mieliśmy umówioną bazę w Łosinie, gdzie dotarliśmy wczesnym rankiem. Zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę i mimo zmęczenia podróżą, ruszyliśmy nad rzekę.
Pierwszy dzień upłynął nam szybko. Eksplorowaliśmy górną Słupię w okolicy naszej kwatery. Piękna sceneria niewielkiej, na tym odcinku rzeki, dodawała energii, rozbudzała nadzieje. Mieliśmy jakieś niemrawe brania (a może nam się tylko wydawało?), widzieliśmy odpoczywającą po tarle na płyciźnie trotkę. Spotkaliśmy kilku wędkarzy. Jeden chwalił się wczorajszym sukcesem – trocią 58cm, drugi dzisiejszym kompletem troci z łososiem. To wszystko nakręcało atmosferę, bo mieliśmy pewność, że nie polujemy na duchy, tylko na prawdziwe ryby, które SĄ w rzece. Zmęczenie jednak dało nam w kość, więc wcześniejszy obiad był nam na rękę.
…szczęśliwa Słupia
Drugiego dnia zjechaliśmy w dół rzeki w okolice Charnowa, a dokładniej poniżej tej miejscowości, gdzie w lesie zostawiliśmy samochód i dalej pieszo pognaliśmy, by rozpocząć kolejny dzień zmagań ze Słupią. Kilka minut przed dziesiątą marzenie o braniu i sile szalejącej ryby stało się rzeczywistością. Krzyczałem, darłem się wręcz do kolegi: JEST! Nie uniknąłem nawet paru mocniejszych przerywników, JEST!!! Ryba szalała. Wyobraźcie sobie młynkującego w nurcie pstrąga, a potem, że ma ponad 70 centymetrów. Kołowrotek z każdym młynkiem troci oddawał żyłkę i żeby nie dopuścić do wplątania się ryby w przybrzeżne chaszcze, musiałem w pewnym momencie zastosować siłowy hol, z przytrzymaniem szpuli kołowrotka. Ryzyko się opłaciło. Mój towarzysz przybiegł po chwili i nie bacząc na głębokość, po prostu wskoczył do wody (już wtedy nie uznawaliśmy osęki, ale… nie mieliśmy podbieraka!) i z niemałym trudem, podebrał mi rybę, przy czym sam, o mało nie zanurzył się w nurcie rzeki.
To był srebrniak. Odtańczyłem indiański taniec, rozesłaliśmy mms’y do znajomych. Przygoda…
Później poza jednym pstrążkiem samobójcą, który rzucił się na trociową, niemałą wahadłówkę, nie mieliśmy już więcej kontaktów z rybami. Chłonęliśmy jednak niesamowity klimat zimowych łowów nad pomorską rzeką. Padający śnieg rozjaśniał krajobraz, z którym czerń rzeki kontrastowała coraz mocniej. Tak jak złowiona ryba rozświetliła nasze umysły i wyryła w nich niezacieralny, wyraźny ślad, który będziemy pamiętać do końca życia. To była moja pierwsza troć.
Łeba…
Ostatni dzień postanowiliśmy spędzić nad Łebą – rzeką oddaloną na wschód od Słupi o kilkadziesiąt kilometrów. Wybraliśmy odcinek pomiędzy Lęborkiem a Chocielewkiem. Na miejscu było już wielu wędkarzy próbujących szczęścia, podobnie jak my. Po kilku pierwszych rzutach, poczułem niespodziewanie branie. Zupełnie zaskoczony nie zaciąłem jak należy i ryba wypięła się po kilku sekundach. Szkoda. (Tak wtedy pomyślałem. Czyż nie byłaby to „tragedia”, gdybym dzień wcześniej nie złowił troci?). Przeszliśmy kilkaset metrów w górę rzeki, ażeby minąć innych wędkarzy i schodząc w dół obławiać ciekawsze miejsca. Nasz plan zakładał, że o trzynastej zasiądziemy w samochodzie, aby ruszyć w drogę powrotną.
…też szczęśliwa !
Około wpół do pierwszej usłyszałem nieśmiałe: jest! Za chwilę znowu, już mocniejsze: JEST! JEEEST!!! Wygięte wędzisko i wielkie kręgi wody, kilkanaście metrów poniżej świadczyły, że i kolega doczekał się ryby. Niemała troć w małej rzece, jaką jest Łeba, szybko wplątała żyłkę w gałęzie drzew, co znacznie utrudniło dalsze poczynania. Chciałem pomóc podebrać rybę, ale z wysokiej skarpy nie miałem możliwości, a nie miałem neoprenów, ani odwagi by wskakiwać do wody. Po chwili jednak to ja trzymałem wędkę, a kompan, z racji swoich dwustu paru centymetrów wzrostu, przymierzał się do podebrania kelta i… też nie dał rady! Na pomoc przyszedł wędkarz obserwujący całe zajście z drugiego brzegu. Miał ze sobą podbierak, który zaczepił siatką o wcześniej zarzucony, na przeciwległy brzeg nasz wobler. Po „złowieniu” podbieraka, też nie bez trudu, udało nam się w końcu podebrać rybę.
To był kelt. Zrobiliśmy zdjęcia, po czym ryba wróciła do wody. Wtedy to nie był częsty widok. Cała akcja trwała dobry kwadrans. Trudno opisać tę radość. Po prostu – Przygoda…
Obaj wtedy złowiliśmy swoje pierwsze trocie. Obie ryby miały ponad siedemdziesiąt centymetrów. Były nagrodą za wytrwałość. Efektem dziesiątek godzin spędzonych wcześniej nad wodą, setek godzin przygotowań, rozmów z bardziej doświadczonymi kolegami, czytania wędkarskiej prasy i oglądania filmów. Sprzęt i przynęty kompletowane latami, w tajemnicy przed żonami, z zaskórniaków, przybliżyły nas do tego sukcesu, w nie mniejszym stopniu. Na kolejne trocie przyszło mi czekać kilka lat. Statystycznie łowię rybę raz na cztery – pięć wyjazdów. W nadchodzącym sezonie wypada mi być na trociach.
A może tym razem to będzie łosoś? Dam znać jak mi poszło.