SpinningWędkarskie opowieści

Pstrągowanie, czyli sztuka cierpliwości

reklama

Internet przeładowany jest reklamówkami sprzętu wędkarskiego. Począwszy od wędek, przez kołowrotki i mocne żyłki, skończywszy na super przydatnych akcesoriach i przede wszystkim super skutecznych przynętach, które mają nam gwarantować sukces nad wodą. Pieniądze z portfeli znikają, nad wodę nosimy ze sobą coraz więcej sprzętu, co rzadko przekuwa się w wędkarski sukces. I o tym właśnie chce dziś napisać, że skuteczność naszego wędkarstwa jest bardzo często wprost proporcjonalna do czasu, który spędzamy z wędką w ręku i często odwrotnie proporcjonalna do pieniędzy pozostawionych w sklepie. I jeszcze, żeby nie było, zdradzę Wam mój największy wędkarski sekret, który dał mi już tyle ryb, że nic nie jest się w stanie równać skutecznością z tym patentem.

Przenieśmy się na chwilę w czasie. Mamy cholernie mroźny, zimowy dzień. Tak, tak sezon pstrągowy kilka dni temu się zaczął i choć nadzieja wędkarska umiera zawsze ostatnia, to w pierwszych dniach sezonu tak bardzo nic się nie działo, że nad wodą jestem bardziej z rozsądku. Co jakiś czas, naprzemiennie spoglądam w niebo i na zegarek. W niebo bo wyglądam już końca dnia, który nakarmi moje sumienie tym, że przecież walczyłem do końca. Na zegarek bo przecież wiem, kiedy ten dzień się skończy, a nie mogę wyjść z podziwu jak to się dziś dłuży. A no dłuży. Nie pamiętam już jak wygląda pstrąg, nie pamiętam jak to jest poczuć branie, ostatnie miałem przecież kilka miesięcy temu. Jest zimno, palce u rąk dawno straciły swą sprawność, a żyłka jakby na złość ciągle marznie w tych cholernych przelotkach. Łapie w tym wszystkim jeszcze klasycznego wędkarskiego doła, bo przecież tak bardzo chciałem, tak się starałem. Może nie potrafię, po co się łudzić? Trzeba sobie to wprost powiedzieć. Tyle razy dostałem już taką lekcję, to na co ja liczyłem?

Znacie to? Taki wewnętrzny autodestruktywny głos ambitnego wędkarza, któremu znowu coś się wydawało? Jest już półmrok, to dwa spojrzenia na zegarek od definitywnego (upragnionego) końca tej wędkarskiej dniówki. Jestem tak daleko myślami od tego co robię, że dość agresywnego szarpnięcia przynętą nawet nie zacinam. Ryba zapina się sama, a ja błyskawicznie ze swoich rozkmniek przemieszczam się do rzeczywistości „tu i teraz”. Piękny jest, nieprzesadnie waleczny, ale długi. W podbieraku nabiera wigoru, ale i ja go nabrałem. Ciepło mi. Myślałem, że zamarzły we mnie podczas tego dnia już wszelkie uczucia tymczasem cieszę się. Cholernie się cieszę.

Pstrągowanie, czyli sztuka cierpliwości
Cały dzień w krzakach, tylko po to, by mieć szansę, co jakiś czas cyknąć sobie taką fotkę 🙂

Z rybą mam piękne zdjęcia, miarka pokazało sporo ponad pół metra, a ten wyjazd był pewnego rodzaju przełomem w moim wędkarskim myśleniu i podejściu. Mianowicie doszedłem do wniosku, że często brakowało mi cierpliwości. Jeśli nie łowiłem ryb w pierwszych godzinach wędkowania, to poddawałem się zniechęceniu. Klasyfikowałem dzień jako bez aktywności ryb, bez brań i przeważnie kończyłem wędkowanie uciekając do innych zajęć, bo przecież jak nie biorą, to szkoda czasu. Takim podejściem zabrałem sobie zapewne wiele szans na złowienie pięknej ryby, ale i przez takie podejście zignorowałem sporo łowisk, do których po latach wróciłem, dając im trochę więcej czasu na ujawnienie tego, co pływa pod wodą. Dziś czas wędkowania uzależniam nie od tego czy biorą czy nie, ale od tego ile mam czasu do spędzenia nad wodą i wykorzystuję ten czas do maksimum i

Wiele pięknych ryb złowiłem w ostatniej chwili

Ryby w wielu aspektach swojego podwodnego życia zachowują się podobnie do ludzi. To, że ja właśnie oglądam telewizor w dużym pokoju zupełnie nic przy tym nie robiąc, a nawet oddając się drzemce, nie oznacza, że za godzinę nie będę w tym samym miejscu siedział i jadł kolację. To, że o godzinie X ryba „przespała” łakomy kąsek przepływający obok, nie oznacza, że później lub wcześniej też będzie w stanie mu się oprzeć. Dlatego właśnie wędkarstwo to sztuka cierpliwości. Wędkarstwo, to sztuka bycia nad wodą, a nie bywania. Ot, cały sekret.

Mam mnogość przykładów, kiedy to nie cudowna przynęta, technika ratowała mi wędkarską dniówkę, a właśnie cierpliwość. Na linach ta sama cieciorka, która od świtu przez następnych kilka godzin nie została dotknięta przez rybę, nagle między godzinami 13 a 15, w największe słońce łowi kilka pięknych ryb. Mój cały bieżący sezon pstrągowy nie był by tak udany, gdybym nad wodą nie zostawał do zmroku. Większość pięknych ryb złowiłem na chwilę przez zmrokiem, przez większość tych dni woda wcześniej była martwa. Taka cierpliwość najwięcej kosztuje zimą. Mróz na prawdę potrafi odebrać chęci do czegokolwiek, ale w lato też pogoda potrafi być „na bakier”.

Mokra przygoda

Niby wiedziałem, że pogoda tego dnia niepewna i miałem kręcić się blisko zaparkowanego nad rzeką samochodu. Spadł przelotny deszczyk, później trochę mocniejszy i na chwilę nawet schowałem się w samochodzie. Ryby brały, w zasadzie co kilka rzutów miałem jakiś kontakt, ale czym dalej w dzień, tym brań było mniej. Ja natomiast uśpiony coraz śmielszym słońcem, zupełnie zapomniałem o prognozie pogody i z każdym kolejnym krokiem zdobywałem odległość od samochodu.

Gdy za plecami dostrzegłem nadchodzącą ulewę było już za późno na odwrót. Zmokłem jak kura i marnym pocieszeniem był fakt, że spodnie i tak były mokre od dziurawych śpiochów. Poukładałem myśli w głowie i postanowiłem jeszcze połowić. W drodze do samochodu i tak zdążyłbym wyschnąć bo słońce zaczęło operować bardzo mocno. Deszcz nawet ożywił wodę i pobudził ryby. Złowiłem kilka drobnych pstrążków i zaczynało mi się znów to wszystko podobać, kiedy przyszła kolejna… jeszcze większa ulewa. Na początku byłem wściekły, a potem było mi już wszystko jedno. Złożyłem kija na pół i w strugach deszczu, krok za krokiem, wracałem do samochodu. Na dziś to już koniec, nic tu już dzisiaj nie wychodzę.

Do samochodu miałem jednak już tak daleko, że po drodze deszcz zdążył przestać padać, zacząć padać ponownie, a potem znów wyszło słońce. Zmęczony usiadłem nad rzeką, zrobiłem łyka wody i nie analizując tego specjalnie złożyłem kija i wykonałem parę rzutów. Podoba mi się, niby jestem mokry, styrany, ale dobrze mi się macha i już. Przestałem zwracać uwagę na deszcz, a ten padał i przestawał. Rzucam w końcu obrotówkę pod zwalisko i chcę dać jej spłynąć w warkoczu. Nie udaje mi się to, przynęta zostaje natychmiast zatrzymana przez rybę. Czuję, że ryba jest niezła, a na powierzchni widzę, że będzie to pięknie pokolorowany rodzynek. Znowu cierpliwość, a w tym wypadku (chyba już nawet) wytrwałość, się opłaciły.

Chcę zwrócić uwagę na trzy ważne wędkarskie kwestię. Pierwsza: jak bardzo optykę na jeden wędkarski wyjazd mogą zmienić dwie minuty nad wodą. Trzeba sobie jedynie dać szansę na te dwie minuty, bo rzadko one przypadają na początek łowienia. Wiele moich wędkarskich wypadów przez takie dwie minuty zmieniały się z totalnej klapy na wypady życia. Druga: Ryby też mają swoje pory, upodobania, czym dłużej i częściej będziemy nad wodą, tym lepiej będziemy je rozumieć.

Dla przykładu podzielę się obserwacją z tegorocznego sezonu linowego. Najlepszą porą dnia na ich połów okazał się środek dnia, czyli właśnie wtedy, kiedy większość z nas jest po, albo przed łowieniem. Gdybym nie został na łowisku cały dzień nie przekonałbym się o tym, a łowiąc tylko tak jak mi się wydawało, że będzie dobrze – czyli wczesnym rankiem i późnym wieczorem, byłbym ciągle bez ładnego lina w tym sezonie. Trzecia: Analizy dokonujmy nad wodą, nie w sklepie wędkarskim i nie w Internecie. I choć na pewno trafimy dzień, że choćby nie wiem co i jak długo, to i tak nic nie wydłubiemy, to jednak jedyne, co trzeba zrobić, to… wrócić znów nad wodę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *